Call My By Your Name

Właśnie wróciłem z trasy, co za miła odmiana po pandemii! Grałem z Sinfoniettą Cracovią, to były pokazy oskarowego filmu „Call Me By Your Name” z muzyką na żywo. I cztery duże sale – Torwar (WAW), ICE (KRA), NFM (WRO) i Sala Ziemi (POZ). Fajnie.

Sale wypełnione mniej więcej w połowie, organizator chyba zabezpieczył się na wypadek wprowadzenia obostrzeń pandemicznych, że gdyby trzeba do niepełnej sali, to jakby co, to my jesteśmy OK. W Krakowie i we Wrocławiu graliśmy po dwa koncerty, choć chyba publiczność spokojnie zmieściłaby się na jednym. Tak było chyba bezpieczniej, choć na drugim byłem już po prostu zmęczony.

Film smutny, cholernie smutny – o beznadziei, o miłości już na starcie skazanej na porażkę, o rozczarowaniu, bólu i stracie. To jeden z pierwszych filmów o relacji gejowskiej, dobrze, że wciąż jest pokazywany. Od drugiego pokazu starałem się nie oglądać zbyt uważnie, ta beznadzieja była zbyt dojmująca, zbyt prawdziwa.

Samo granie OK, Sinfonietta w świetnej formie, fajni soliści. Cieszę się, że gram, że znowu jeżdzę, że udało mi się nie zmienić pracy. Choć smutek i niepewność i tak wiszą nad głową – bo sale zapełnione do połowy, bo nie wiadomo co będzie, bo wszystko się zmienia, bo ta beznadzieja z filmu jakoś mi pasuje do rzeczywistości…